Nie tak dawno mieliśmy okazję uświadomić sobie dzięki Fabryce Snów, że miłość znaczy tyle, co nigdy nie musieć powiedzieć "przepraszam". "Między piekłem a niebem" to jeden z najbardziej złożonych
użytkownik Filmwebu
Filmweb A. Gortych SpĂłĹka komandytowa
Nie tak dawno mieliśmy okazję uświadomić sobie dzięki Fabryce Snów, że miłość znaczy tyle, co nigdy nie musieć powiedzieć "przepraszam". "Między piekłem a niebem" to jeden z najbardziej złożonych metafizycznych obrazów, jakie Hollywood wypuściło w całej swojej historii. Mamy okazję wysłuchać całych serii irytujących wykładów na temat ludzkiej pogoni za szczęściem i miłością, które to nawet śmierć potrafią zwyciężyć. Mamy okazję przyjrzeć się całej palecie możliwości powiedzenia "Nie poddam się!", który to motyw przewija się w filmie jak mantra, oraz usłyszeć, jak to czasem porażka staje się zwycięstwem i na odwrót. "Między piekłem a niebem" to ekranizacja powieści Richarda Mathesona, którą pokierował Nowozelandczyk, Vincent Ward, znany nam z jednej strony jako twórca obrazów niezwykle komercyjnych, a z drugiej jako niepoprawny marzyciel. Film opowiada nam historię jednej z najszczęśliwszych par świata, której po zejściu z tego świata przychodzi spotkać się ponownie w zaświatach już jako bardziej złożone osobowości - "dusze" w boskim znaczeniu tego słowa. Ta alegoria opływa wprost w niebiańskie efekty specjalne i sentymentalne spotkania bohaterów i kończy się, żeby daleko nie odbiegać klimatem – jak "Titanic". Robin Williams ze swoim rozbrajającym uśmiechem i wiecznie wilgotnymi oczami emanuje empatią w roli Chrisa Nielsena, pediatry z powołania, troskliwego męża i ojca dwójki dzieci, które poświęcając się w imię miłości nurkują w czeluście piekieł, by ratować matkę i bratnią duszę Chrisa, Annie (Annabella Sciorra), której grozi wieczne potępienie. Annie pracuje w muzeum i sama jest artystką, po tym jak jej mąż ginie w wypadku samochodowym, popełnia samobójstwo, skazując się tym samym na ogień piekielny. Cztery lata wcześniej, wyżej wymieniona dwójka dzieci naszej szczęśliwej pary, Marie (Jessica Brooks Grant) i Ian (Josh Paddock), zginęli w ten sam sposób co ich tata, który wtedy to wyciągnął Annie z depresji. Opierając się na scenariuszu Rona Bassa, pan Ward stworzył film, który w niezwykle poruszający sposób portretuje nam zaświaty. Niczym w sali luster, w życiu po śmierci rzeczywistość i fikcja, pamięć i wieczność zlewają się tu w jedno. Rzeczą, która oczarowuje nas najbardziej podczas oglądania, jest magiczny obraz nieba, ukazanego nam jako magiczne, „LSD-owskie” odbicie realnego świata, jako miejsce zalane delikatnym złocistym światłem, pełne kolorowych kwiatów, mglistych szczytów oraz stromych stoków, po których ludzie i rzeczy zsuwają się w nieznane odmęty (odmęty przeznaczenia, oczywiście). Kiedy Chris pierwszy raz wkracza w bramy niebios, okazuje się, że otacza go świat niegdyś pędzlem stworzony przez Annie. Po opadnięciu na kwietne łoże, nasz bohater powstaje, ociekając farbą w kolorach płatków kwiatów wziętych rodem z Renoira. Następnie, oprowadzany przez szeroko uśmiechniętego Przewodnika (Max von Sydow) przedziera się między wrakami okrętów, by ujrzeć najbardziej klaustrofobiczny i przerażający obraz piekła, przez które, między głowami wynurzającymi się z błotnistej mazi, musi przebrnąć. Pomijając fascynację obrazem, film nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Bass okrasił swój scenariusz tyloma sloganami, zagadkami i psychologicznym bełkotem, że Chris i Annie wydają się nam być parą idealnych rodziców z obrazka wziętego z podręcznika do życia w rodzinie. W głównych postaciach brakuje nam przede wszystkim odbicia nas samych – Ziemian. Krótkie wspomnienia, w których Chris kłóci się z synem niestety nie wystarczają... Wśród szlochów i uścisków nasi bohaterowie nie dają rady udźwignąć tego, czego oczekujemy po takim filmie, Cuba Gooding Jr. Jest tu totalnie nietrafiony w roli anioła, który oprowadza Chrisa po niebie i w końcu okazuje się... No właśnie, kim się okazuje? Zobaczcie sami. Rodzicom często wydaje się, że będą żyć wiecznie, czuwając nad swoimi pociechami. "Między piekłem a niebem" pokazuje nam, że w pewnym, bardzo solipsystycznym i wydumanym sensie mogą mieć rację. Ponieważ, jak film sugeruje, wieczność jest tym, czym chcesz, aby była. Jeżeli możesz przywołać wspomnienie, to w pewnym sensie zaczyna ono istnieć na nowo. Zupełnie jak w "Piotrusiu Panie", wystarczy zamknąć oczy, pstryknąć w palce i możesz latać...